Poprzedni post, dyktowany nieco szkocką z Kauflandu, nasunął mi obrazy z nie tak zamierzchłej przeszłości, kiedy przy zbiegu ulic Szkolnej, Witkowskiej, Słowackiego i Warszawskiej (dawniej Lenina) funkcjonował gastronomiczny pawilon, zwany przez wrześnian „trzynastką”. Do dziś nie bardzo wiem skąd ta nazwa się wzięła, choć budzi skojarzenia z trzynastą wypłatą…
Ważniejsze jest to, że wtedy nie było mi dane – z racji młodego wieku - pić alkohol, przynajmniej w miejscach oficjalnych. Oczywiście bywały już pierwsze próby z piwem Lech, zdecydowanie smaczniejszym niż dziś. Zatem z niemałą ciekawością podpatrywałem panów zapijających wódkę oranżadą o zapachu i kolorze landrynek, podawaną w ciemnych butelkach z tym specyficznym zamknięciem na skoblu – zawsze w literatkach o pojemności 100 g. To była połowa lat 80. i do „trzynastki” chodziło się na obiad kupowany za bony pracownicze – zazwyczaj pieczeń rzymska, ozorki w sosie chrzanowym (wielka dziś rzadkość w lokalach), bitki czy klasyczny schabowy z kapustą. Do tego nieodzowna butelka pepsi, zwykle mocno podniszczona, ale występująca w dwóch wersjach: z białym lub kolorowym nadrukiem – dlatego zwykle prosiło się o tę drugą, bardziej wypasioną, choć zawartość była identyczna. A czasem chodziło się tylko na pepsi, bo to jednak wyznaczało pewien status, przynajmniej wśród czternastolatków, albo łykało się pospiesznie w czasie, gdy panie z kuchni ładowały obiad „na wynos” do trzyczęściowej menażki.
Po lewej, zaraz przy wejściu do „trzynastki” było ważne miejsce – tzw. stolik kelnerek, przy którym dyżurowała kobieca obsługa lokalu. Tam panie piły kawę, podliczały rachunki i paliły papierosy. Z „trzynastki” w 2002 (bodajże) zrobiono sklep meblowy, a ostatnio chodzą słuchy, że znów ktoś ma przejąć obiekt i zrobić w nim lokal gastronomiczny. Jeśli nawet tak się stanie, to bardzo wątpię, by ozorki wróciły…
Ważniejsze jest to, że wtedy nie było mi dane – z racji młodego wieku - pić alkohol, przynajmniej w miejscach oficjalnych. Oczywiście bywały już pierwsze próby z piwem Lech, zdecydowanie smaczniejszym niż dziś. Zatem z niemałą ciekawością podpatrywałem panów zapijających wódkę oranżadą o zapachu i kolorze landrynek, podawaną w ciemnych butelkach z tym specyficznym zamknięciem na skoblu – zawsze w literatkach o pojemności 100 g. To była połowa lat 80. i do „trzynastki” chodziło się na obiad kupowany za bony pracownicze – zazwyczaj pieczeń rzymska, ozorki w sosie chrzanowym (wielka dziś rzadkość w lokalach), bitki czy klasyczny schabowy z kapustą. Do tego nieodzowna butelka pepsi, zwykle mocno podniszczona, ale występująca w dwóch wersjach: z białym lub kolorowym nadrukiem – dlatego zwykle prosiło się o tę drugą, bardziej wypasioną, choć zawartość była identyczna. A czasem chodziło się tylko na pepsi, bo to jednak wyznaczało pewien status, przynajmniej wśród czternastolatków, albo łykało się pospiesznie w czasie, gdy panie z kuchni ładowały obiad „na wynos” do trzyczęściowej menażki.
Po lewej, zaraz przy wejściu do „trzynastki” było ważne miejsce – tzw. stolik kelnerek, przy którym dyżurowała kobieca obsługa lokalu. Tam panie piły kawę, podliczały rachunki i paliły papierosy. Z „trzynastki” w 2002 (bodajże) zrobiono sklep meblowy, a ostatnio chodzą słuchy, że znów ktoś ma przejąć obiekt i zrobić w nim lokal gastronomiczny. Jeśli nawet tak się stanie, to bardzo wątpię, by ozorki wróciły…
Ireneusz Zjeżdżałka, Września, 2002
Dosłownie kilka dni przed wyprowadzeniem lokalu udało mi się dostać do środka i wykonać kilka fotografii wnętrza, w tym „stolik kelnerek”, który zrobił pozytywne wrażanie na redakcji amerykańskiego pisma „B&W”, kierowanego do kolekcjonerów fotografii – fotografia została opublikowana numerze 44/2006 magazynu obok fotografii wykonanej w Gozdowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz