Zespół Rzeźni Miejskiej przy szosie Witkowskiej trwał od roku 1903. Budynki z czerwonej cegły, całkiem atrakcyjne architektonicznie, nowy właściciel pozostawił tuż po przemianach ustrojowych, na pastwę nie tyle losu, co raczej destrukcyjnego działania lumpów i różnej maści penerstwa. Całość rozbierana przez złomiarzy (co wydawało się na rękę właścicielowi) i notorycznie podpalana w 2006 roku ostatecznie runęła, a zaraz potem na teren wjechały maszyny budowlane, by wywieźć gruz. Ostatnim elementem był komin, który przez kilkanaście dni wyglądał jak ostaniec. Dziś teren jest pięknie wyrównany i czeka na inwestycję – w końcu teren blisko centrum miasta (Września to jakieś 25.000 mieszkańców...) to niezła partia dla, dajmy na to marketu. Zresztą swego czasu chodziły słuchy, że ma tu powstać Tesco.
Rzeźnia stała na drodze do szkoły podstawowej nr 3 i była jednym z ważniejszych miejsc, kiedy ze szkoły się wracało, choć najbardziej istotne były „bagna śmierci”. Wiadomo, rzeźnia to cała masa odpadów, w tym płynne. Krew i inne płyny ustrojowe wymieszane z wodą i detergentami jakimś cudem wydostawały się poza teren zakładu i wypełniały przestrzeń pomiędzy garażami a wylęgarnią drobiu, po stronie której ustawiono płot z drucianej siatki (najbardziej popularny krajowy model). Wzdłuż niej rosły bujne, wysokie rośliny o dużych liściach i łodygach przypominających bambus. Taka sceneria musiała budzić wyobraźnię. I budziła, bo każdą okazję wykorzystywało się do pokonania trasy wzdłuż garaży, ale idąc, a właściwie wspinając się po siatce ogrodzeniowej. Kto odpadał w trakcie, lądował w krwistej breji o głębokości kilkunastu centymetrów. Innej drogi nie było. Taki nasz Wietnam...
W latach 80. po dachach rzeźnickich garaży biegały dwa stróżujące psy, jeden w brązowo-czarne, pionowe pasy – wyglądał egzotycznie i kojarzył się z hieną, szczególnie w czasie upalnego lata. Drugi jakoś mniej zapadł w pamięć. Za to żyją wspomnienia mięsnej afery, po której kilku ludzi poszło siedzieć i białych robaków – rzeźnia zaopatrywała wtedy w przynęty większość okolicznych wędkarzy. Rzeźnia, zaraz po Stokbecie, była dla mnie jednym z najciekawszych wrzesińskich poligonów fotograficznych, który eksploatowałem przez wiele miesięcy, aż do jej całkowitej zagłady. Ale zdjęcie byczego (a może krowiego) łba zrobiłem dopiero w 2001 roku z pomocą Piotra ze sklepu z farbami, który vanem przywiózł drabinę po to, by można było wdrapać się na spalony dach. Kilka dni później ktoś zniszczył łeb, całkowicie bezmyślnie. Rzeźnia stała na drodze do szkoły podstawowej nr 3 i była jednym z ważniejszych miejsc, kiedy ze szkoły się wracało, choć najbardziej istotne były „bagna śmierci”. Wiadomo, rzeźnia to cała masa odpadów, w tym płynne. Krew i inne płyny ustrojowe wymieszane z wodą i detergentami jakimś cudem wydostawały się poza teren zakładu i wypełniały przestrzeń pomiędzy garażami a wylęgarnią drobiu, po stronie której ustawiono płot z drucianej siatki (najbardziej popularny krajowy model). Wzdłuż niej rosły bujne, wysokie rośliny o dużych liściach i łodygach przypominających bambus. Taka sceneria musiała budzić wyobraźnię. I budziła, bo każdą okazję wykorzystywało się do pokonania trasy wzdłuż garaży, ale idąc, a właściwie wspinając się po siatce ogrodzeniowej. Kto odpadał w trakcie, lądował w krwistej breji o głębokości kilkunastu centymetrów. Innej drogi nie było. Taki nasz Wietnam...
Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Sedymentacja, Września, 2001
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz