środa, 30 stycznia 2008

Mały atlas - reaktywacja

Właśnie tafiłem na swieżą recenzję tomiku Mały atlas mojego miasta, który ukazał się nakładem wrzesińskiego Wydawnictwa KROPKA w 2004 roku, a tu jawi się niczym bialy kruk. Miłe zaskoczenie po czterech latach.

wtorek, 29 stycznia 2008

Kogo obchodzi rzeczywistość? / Who cares about reality?

Na jednym z portali dotyczących fotografii odnalazłem dyskusję zatytułowaną „Dlaczego nie obchodzi nas rzeczywistość?”. Pytanie atrakcyjnie brzmiące, tylko czy faktycznie uzasadnione? W znacznym stopniu tak - najmłodsze pokolenie bawi się w kolejne odsłony pytania w rodzaju „kim jestem?”, i nie tyle chodzi tu o odpowiedź, co raczej lansowanie własnej osoby. Stąd wystawy, przeglądy portfolio czy publikacje obfitują w serie autoportretów, efekty „podglądania” przyjaciół czy rozprawy z odkrywaniem własnej kobiecości, gdzie wizerunek smutnej młodej kobiety w bieliźnie (często zakrwawionej) to standard. A przecież o menstruacji uczymy się już w szkole podstawowej...
Z drugiej strony na wystawach zawsze (!) dosięga mnie, podobnie jak np. Wojtka Wilczyka, to samo pytanie: „dlaczego na fotografiach nie ma ludzi?”. Nie wiadomo jak na takie odpowiedzieć, wiadomo za to, że wywołuje ono nieskrywaną radość - w końcu okazuje się, że nie wszystko na tym świecie ulega zmianie.
Najwyraźniej fotografia bez wizerunku człowieka jest co najmniej kłopotliwa w odbiorze. I tu kreowanie własnego wizerunku wygrywa na każdym kroku. Nie ma człowieka, nie ma fotografii? Może to radykalne stwierdzenie, ale nie do końca na wyrost. Bo jak można przekonać panią, która na spotkaniu z Wojtkiem zarzuca, że fotografuje on „brzydkie” budowle industrialnego Śląska. I na nic zdają się tu tłumaczenia, iż XIX-wieczna koksownia to przykład ciekawej zabytkowej architektury. Krzysztofowi Zielińskiemu próbuje się tłumaczyć, że Hometown może zrobić w każdym mieście, nie tylko w Wąbrzeźnie. Co ciekawe nawet publiczność na wystawach Witolda Krassowskiego (na jego fotografiach są ludzie!) zdesperowana poszukuje tabliczek z objaśnieniami, jakie zna z kolejnych edycji World Press Photo. Może zatem rzeczywistość nie obchodzi publiki, która nie chce być wciągana w intelektualną grę z obrazem fotograficznym?

Koniecznie trzeba tu przywołać zainteresowanie tym problemem kuratorów, a wraz z nimi duże wystawy pokazywane w ostatnim czasie: Nowi dokumentaliści (Centrum Sztuki Współczesnej „Zamek Ujazdowski”, Warszawa, 2006) czy Efekt rzeczywistości (Narodowa Galeria Sztuki „Zachęta”, Warszawa, 2007) czy mniej udane Miasto nie moje (Muzeum Sztuki, Łódź, 2007) i Teraz Polska (Miesiąc Fotografii, Kraków, 2006). Na wszystkie wystawy złożyły się prace głównie młodych fotografów, dorastających jeszcze w czasach PRL-u. Adam Mazur kurator Nowych dokumentalistów, w rozmowie z Agnieszką Kowalską tłumaczył na łamach Gazety Wyborczej (11.06.2006) wybór zaproszonych do wystawy twórców: „Oni bardzo poważnie podchodzą do tematu, krytycznie obserwują rzeczywistość, a nawet chcą ja zmieniać”. Rzeczywistość obchodzi, przynajmniej niektórych twórców.

Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Sedymentacja, Września, 2000


On one of the portals regarding photography I have found discussion titled „Why we are not interested in reality?” The question sounds attractive, but is it well-founded? Mostly yes - the youngest generation plays in serial questions „who am I?” and the answer is not as needed as promoting onself. That why exhibitions, portfolio reviews or publications full of selfportraits series, efects of „spying” friends or discussions with discovering own feminity, where the image of a sad, young woman wearing underwear (quite often bloody) is a standard. But about menstruation we have already learned at primary school. From the other side on exhibitions I always catch, similar to Wojtek Wilczyk, the same question: ”Why there are no people on the photographs?”. We do not know how to answer, but it brings not covered up joy - at the end it appears that not everything changes on this world. Apparently photography without man’s image is the least poser in perception. and here image creation completely wins. There is no man, there is no photography? Maybe the ascertaimment is extreme, but not too much. Because how to convince a lady, who during a meeting with Wojtek accuses, that he photographs”ugly” buildings of industrial Silesia. And interpretations - that 19th century coke factory is an example of interesting, antique architecture - are for nothing. Some try to convince Krzysztof Zielinski that Hometown may be done in every town, not only in Wąbrzeźno. What is interesting that even audience on Witold Krassowski’s exhibitions (there are people on his photos) desperately looks for boards with explanations, which knows from following editions of World Press Photo. Maybe reality does not interest the public which does not want to be involved in an intelectual game with photographic image?

The interest of this problem by curators needs to be call over here, and big exhibitions lately shown: New Documentalists (Centrum Sztuki Współczesnej ”Zamek Ujazdowski”, Warsaw 2006), Reality Effect (Narodowa Galeria Sztuki” Zachęta” Warsaw, 2007) or slightly failed City not mine (Muzeum Sztuki, Łódź, 2007) and Poland Now (The month of photography, Cracow, 2006). Mainly there were works of young artists, growing up in PRL (People’s Republic of Poland) times. The curator of New Documentalists - Adam Mazur in the conversation with Agnieszka Kowalska explained in Gazeta Wyborcza( 11.06.2006) selection of invited to the exhibition authors: „They treat the topic very seriously, decisively observing reality, even want to change it”. Reality concerns some authors.

poniedziałek, 28 stycznia 2008

We're starting in English as well

Poprzedni post jest pierwszym, zamieszonym także w wersji angielskiej. Od teraz publikacji wraz z tłumaczeniem powinno być więcej.

The previous post is the first one in English version. From now translated publications should be more.

piątek, 25 stycznia 2008

Stykówki Thomasa Kellnera / Thomas Kellner's contacts

Trwają prace nad 24 już numerem naszego „Kwartalnika Fotografia”, który powinien ukazać się w lutym. Jednym z artystów prezentowanych w nowym wydaniu jest niemiecki fotograf Thomas Kellner – urodzony w Bonn w 1966, a od 1989 mieszkający w Siegen, który po otrzymaniu Young Professionals Prize od niemieckiego oddziału firmy Kodak postanowił swoje życie związać z fotografią. Rzecz jasna magazyn zawiera kilka innych znakomitych prezentacji (Ray Cook, Eva Rubinstein czy Andreas Gursky), ale twórczość Kellnera w naturalny sposób skojarzyła mi się ze stykówkami z negatywów 6x6 cm, które zrobiłem całkiem niedawno. I zrobiłem po raz pierwszy - do tej pory przegląd negatywu wystarczał mi w zupełności, a z wybranych klatek zazwyczaj od razu robię press-printy.
Oko złożone i rzeczywistośc widziana przez nie

O ile u mnie stykówki (czy płachty, jak kto woli) mają tylko znaczenie informacyjne (pokazują szybko wstępne efekty), o tyle Kellner stworzył sobie z nich swoistą estetykę zapisu rzeczywistości, bardzo efektowną trzeba przyznać. Jego zdjęcia znanych budowli, pomników czy wnętrz składają się z całej masy klatek, które tną fotografowane obiekty na maleńkie fragmenty, rejestrowane w sposób przemyślany tak, aby później, już jako gotowa odbitka złożona z odcinków naświetlonej błony, tworzyły ich obraz, ale dość odległy od tradycyjnego wyobrażenia. To rozbicie i pokawałkowanie rzeczywistości jawi się zupełnie jak obraz widziany oczami owadów i podobnie jak on nie jest pozbawiony pewnych „wad”, jak choćby rozchwianie pionowych i poziomych linii, które w fotografii obiektów architektonicznych stanowią jedną z podstawowych reguł poprawności kompozycyjnej. Dla Kellnera nie mają one jednak tak wielkiego znaczenia, bo wydaje się, że próbuje on oddać nie tyle charakter samej budowli, co raczej dokonać próby zapisu emocji, jakie wywołuje przebywanie w ich sąsiedztwie czy w ich wnętrzach. Nigdy bowiem nie jesteśmy w stanie ogarnąć budowli w „całości”, a naszą uwagę przykuwają fragmenty i detale, które później staramy się w pamięci poukładać w całość wspomnienia. Co ciekawe Kellner wnika do wnętrz muzeów, bibliotek i galerii – do miejsc charakterze podobnym miejscom, które fotografował inny niemiecki artysta Thomas Struth. Tylko że Struth skupiał się na bardzo skrupulatnym oddaniu wzajemnych relacji pomiędzy historią, sztuką i jej odbiorem przez publiczność , a obrazy konstruował w sposób bardzo sterylny. U Kellnera zaś pokawałkowane wnętrza nie oddają jego charakteru, robią raczej wrażenie bardzo spontanicznych i fragmentarycznych zapisów. Są jak zdjęcia lotnicze, z których tworzy się mapy, choć akurat podziałka tutaj zawsze pozostaje niedokładna – fotograf zostawia nam tylko punkty i linie, według których możemy się co najwyżej orientować. Reszta poszukiwań należy do nas.

Thomas Kellner, Palazzo Spinola di Pellicceria, Galleria Nazionale di Palazzo Spinola, La Sala degli Specchi, 2005, c-print, 41,8x52,3 cm

Thomas Kellner, Museo de Antropologia, Mexico, 2006

Works over the 24th issue of „Kwartalnik Fotografia”, which should be on in February are going on. One of the artists presented in the new issue is a German photograapher Thomas Kellner - born in 1966 in Bonn, and he has been living in Siegen since 1989, who after reciving Young Professionals Prize from German department of Kodak, decided to join his life with photography. Of course the magazine contains some others great presentations (Ray Cook, Eva Rubinstein or Andreas Gursky), but Kellner’s creativity in a natural way I associated with contact prints from 6x6 cm negatives, which I quite recently have made. And I made for the first time - till now the nagative review was enough, and from choosen stills I usually make press-prints.As far as contact prints have only information meaning (shows initial effects), then Kellner created from them specific aesthetics of reality record, very effective I have to say. His photographs of known buildings, monuments or interiors are compound from lots of stills, which cut photographed objects into tiny pieces, registered in a way thought, to be later as a ready print composed from parts of exposed film, create their picture, but slightly far from the traditional image. This division and separating the reality completely appears as a picture seen with insects’ eyes and similar like it is not divested some „disadvantages”, as frustrating vertical and horizontal lines, which in photography of architectonic objects make one of the fundamental rule of composition propriety. They are not so important for Kellner, because it looks like he tries to show not as much as a character of the building itself, but rather to make a try of emotion record, which brings about staying in their nearness or in their interiors. We are never able to invade the whole of the building, and our attention rivets pieces and details, which later in memory we try to put together in totality of remembrance. What is interesting that Kellner penetrates to museums, libraries and galleries interiors - to places of character similar to places, which photographed the other German artist Thomas Struth. But Struth was concentrated to present very precisely mutual relation between history, art and its perception by audience, and he construated pictures in a very sterile way. At Kellner seperated interiors do not present his character, they rather make impression of very spontaneous and fragmentary records. They are as air photographs, maps are created from, although here the scale always stays incorrect - a photographer leaves only points and lines, according to we can just orientate. The rest of searches belongs to us.

środa, 23 stycznia 2008

Pusty pokój z fototapetą

Za każdym razem zdumiewa mnie, jak różnie może być odczytywana ta sama fotografia, szcególnie wtedy, gdy autorzy tekstów pochodzą z odmiennych obszarów kulturowych. Wtedy wartościowanie cech i przekazu obrazu fotograficznego bywa tym bardziej zróżnicowane. Jedna z interpretacji, która pojawiła się przy okazji wystawy Sedymentacja w moskiewskiej galerii Reflex (październik 2005), funkcjonowała do tej pory jedynie w języku rosyjskim. Poniżej jej wersja polska.

Nostalgia stała się jednym z wiodących tematów dla szerokiego kręgu fotografów urodzonych na terenach byłych krajów socjalistycznych. „Odchodząca natura”, uchwycona przez nich w przełomowych chwilach, została natychmiast doceniona przez publiczność i krytyków, stając się częścią składową współczesnej kultury wizualnej i ugruntowując w obecnym spojrzeniu niekończące się pożegnania i miłosne wspomnienia, tworząc przy tym nostalgiczny dyskurs. Z czasem ta pozorna prostota pozwoliła dokonać dekonstrukcji – rozebrać metodologicznie i przejąć w charakterze zakładki to, co było odkryciem artystycznym. W ten sposób, ucząc nas dostrzegać, fotografia stworzyła pewien stereotyp, od którego uciec jest już bardzo trudno. Czarno-biały, bogaty w fakturę obraz środowiska lub przedmiotów, które nie są już produkowane, a wciąż jeszcze obecne w naszych domach, stał się znakiem określonej epoki. Tak czy inaczej, we wszystkim można odnaleźć jeżeli nie próba reanimacji, to infantylne porywy, by jeszcze raz „wskrzesić chwilę”.
Co imponuje w pracach Zjeżdżałki – to brak nostalgicznego nastroju w obrazach samych przedmiotów. Jego spojrzenie wydaje się absolutnie pozbawione zainteresowania, dlatego że na przeszłość on patrzy nie z perspektywy lat przeszłych, lecz przez pryzmat czasów obecnych – niczego nie przypominając i niczego nie badając. Światło na jego fotografiach egzystuje jakby oddzielnie, to czysta emanacja (nieprzypadkowo można znaleźć tutaj niesamowitą ilość symboliki religijnej) – ono pada na przedmioty w taki sposób, że przy całej gamie odcieni szarości, powierzchnia przedmiotów jest niewyczuwalna. I dlatego faktury, do których podziwiania już przywykliśmy, a które, także z przyzwyczajenia nazywane są „fakturami czasu”, u Zjeżdżałki albo są zniwelowane, albo przejaskrawione. Nie znajdujemy tutaj tego ciepła, tej przedmiotowości, która jest obowiązkowym elementem „nostalgii”. Przedmioty są przekształcone w znaki – dla autora one nie są „odchodzącymi”, ale „tymi, które już dawno „odeszły”. Widać, że niektóre z nich u autora wywołują zdumienie, jako że ich przeznaczenie nie jest już oczywiste. On rejestruje rodzinne i prowincjonalne miasteczka w taki sposób, jakby odwiedził je pierwszy raz i jakby na nowo odkrywał. Rzuca się w oczy nie prosta pustka - w wyraźny sposób wyczuwalny jest brak człowieka i porzucenie. Opuszczonym okazuje się nie tyle miejsce, co raczej czas. Czas, w którym ktoś dogorywa, a który już nie istnieje dla niego samego.

Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Sedymentacja, Brzeźnica Kolonia, 2001

Fotografie niekiedy rymują się z obrazem – pusty pokój z fototapetą, przedstawiającą widok na brzeg morza i palmy. I pomieszczenie na parterze, gdzie jedna ze ścian jest oklejona jesiennymi liśćmi, a inna przez pęknięcie prowadzi do zapuszczonego sadu, zalanego słońcem. Widzialne i rzeczywiste, dalekie i bliskie niemal zrównuje się na fotografiach. Jeden z obrazów to klucz do zrozumienia całej serii. Szkielet, przysypany ziemią, oglądany przez niespecjalistę, jest podobny zarówno do szczątków ptaka domowego, jak i na wykopaliska minionej ery. (fotografię znajdziesz tu)
Sedymentacja – określenie geologiczne. Oznacza gromadzenie się skał osadowych. W naszym przypadku jest to jeszcze i skala przesunięcia czasowego, w pełni geologiczna – nie o lata, lecz o epoki. Próba zajrzenia w przeszłość z beznamiętnym zainteresowaniem archeologa.
Andrey Kudryashov
Moskwa, listopad 2005

Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Sedymentacja, Gorazdowo, 2005

wtorek, 22 stycznia 2008

Poszukiwanie sensu fotografii

Za kilka dni (dosłownie) do sprzedaży trafi kolejna książka Krzysztofa Jureckiego, zawierająca zbiór rozmów z dwudziestką polskich fotografów. Dla porządku trzeba wspomnieć wcześniejszą jego pozycję Słowo o fotografii (wydane w 2003 wraz z Krzysztofem Makowskim), także z zapisem rozmów, więc Poszukiwanie sensu fotografii. Rozmowy o sztuce (Galeria Wozownia, 2007) to niejako kontynuacja i rozwinięcie problemu, a przypuszczam, że nie jest to jego zamknięcie.
W obecnej sytuacji, gdy wciąż na rynku brakuje solidnych opracowań zjawisk fotograficznych (np. historii polskiej fotografii), nowa pozycja z pewnością okaże się cennym materiałem, zwłaszcza dla poznania historii najnowszej. Dlaczego forma rozmów?
„Długie rozmowy z artystami, czasami z niełatwymi pytaniami, są bardzo istotne, gdyż dzięki nim odkrywamy charakter twórczości, jej przesłanie i istotę. Tak naprawdę dzięki wypowiedziom i tekstom samych twórców możemy odkryć ich przesłanie filozoficzne i poszukiwanie drogi twórczej. Czy można cenić kogoś, kto dysponuje jedynie tzw. warsztatem i techniką, bez żadnej filozofii życia czy sztuki? Jestem przekonany, że nie i takie postaci w perspektywie czasowej znikną z historii sztuki (historii sztuki wizualnej).
(…) Lubię rozmawiać z artystami, których: po pierwsze – cenię, po drugie – chcę poznać ich twórczość i filozofię bytu („Sein”), jaka za nią się skrywa, a po trzecie – chciałbym im pomóc w ich rozwoju twórczym. Dlatego dokonałem tych, a nie innych wyborów. Pragnę zaznaczyć, że nie „rozmawiam” ze wszystkimi, nie wszystkie wywiady także publikuję.”
Rozmowy z fotografami (Andrzej Różycki, Andrzej Kwietniewski, Zbigniew Libera, Grzegorz Zygier, Ewa Świdzińska, Magdalena Samborska, Joanna Zastróżna, Magdalena Hueckel, Sylwia Kowalczyk, Zbigniew Treppa, Jan Grzegorz Issaieff, Andrzej Dudek-Dürer, Marek Rogulski (Rogulus), Katarzyna Majak, Basia Sokołowska, Michał Brzeziński, Waldemar Jama, Marek Gadulski, Wojciech Zawadzki, Ireneusz Zjeżdżałka) poprzedza obszerny esej Piktorializm, nowoczesność oraz awangarda w fotografii polskiej w XX i na początku XXI wieku. Tradycje, kontynuacje, przemiany, dość krytycznie podsumowujący fotograficzne wydarzenia ostatnich kilku lat w Polsce. Nie bez racji, bo pozorna łatwość uzyskania obrazu fotograficznego, skutkująca ogromną popularnością tego medium, zaczyna zacierać granice pomiędzy dobrą a przeciętną fotografią. A w coraz większej masie wystaw, spotkań, pokazów i festiwali coraz trudniej wyłowić realizacje interesujące.

poniedziałek, 21 stycznia 2008

Owady Froese, owady Fabre / Froese's insects, Fabre's insects

W lipcu 2007 po raz kolejny trafiłem do zespołu oceniającego portfolia w ramach Letniej Fotoszkoły w Liptovskim Mikulaszu. Co roku odbywającym się tam warsztatom towarzyszą wystawy fotografii – w ubiegłym roku była to znakomita i bardzo piękna prezentacja Australijczyka niemieckiego pochodzenia Joachima Froese, który pokazał prace z cyklu Rhopography, a właściwie z dwóch fragmentów cyklu występującego pod tym tytułem - pierwsza część powstała w latach 1999-2001, druga zaś w latach 2002-2003. Słowo „rhopos” w języku greckim oznacza rzeczy trywialne, drobne, mało znaczące błahostki. I rzeczywiście można tak postrzegać obiekty fotografowane przez Joachima: martwe owady, obumierające owoce, kłącza czy kawałki zepsutego chleba przynależą przecież do marginalnego świata, którego wolimy nie oglądać i zwykle pozbywamy się go, sprzątając choćby martwe odwłoki owadzie spomiędzy okiennych szyb. Z drugiej jednak strony Froese zwraca uwagę na najbardziej elementarne wartości rządzące naszą egzystencją – nieuchronność procesów dotyka ostatecznie wszelkich przejawów życia.
Dla mnie widok znakomitych barytowych kopii (obcowanie z nimi naprawdę rodzi przyjemność) w galerii Domu Fotografii w Liptovskim Mikulaszu miał dodatkowy wymiar. W wieku kilkunastu lat miałem gotowy plan na życie – kariera entomologa – i już stosunkowo spore doświadczenie: wielokrotne hodowle motyli, jesienne zbiory poczwarek, spora biblioteka, łącznię z prenumeratą fachowego (i kompletnie hermetycznego dla kilkunastolatka) periodyku „Polskie pismo entomologiczne”, czy wreszcie błyskawiczna umiejętność rozpoznania zarażonej larwami baryłkarza gąsienicy Arctia caja. Echo tego okresu do dziś bywa słyszalne, choć plany nie zostały zrealizowane.


Joachim Froese, z cyklu Rhopography, 1999-2001

Fotografie z Australii od razu wzbudziły we mnie skojarzenia z książką pt. Z życia owadów, której autorem jest słynny francuski badacz insektów, profesor Jean Henri Fabre (1823-1915). Książka wydana została w Polsce w 1916, a jej reprint ukazał się w latach 90. XX wieku. Entomolog Fabre miał jedną wielką przewagę nad innymi badaczami w swoich czasach – wyszedł w teren by poznawać zachowania owadów i pajęczaków in situ, a nie w laboratorium. Mawiał: „Wy badacie śmierć – ja badam życie”. I choć postawa profesora jest odmienna od tego, co robi Froese (skrzętnie realizuje swoje prace w studio, niczym w laboratorium), to jednak on w fotografiach przedstawia odnalezione martwe owady i przywraca je do życia.

Joachim Froese, Liptowski Mikulasz, Słowacja, lipiec 2007, fot. I. Zjeżdżałka

In July 2007 once again I got to the team marking portfolioes at Summer Photoschool in Liptovsky Mikulas. Every year photo exhibitions accompyning the workshops - last year there was a brilliant and very beautiful presentation of Joachim Froese, an Australian man of German orgin. He presented works from Rhopography series, partically from two fragments of this series titled the same - the first one came into being in 1999-2001, the second one 2002-2003. The word „rhopos” in Greek, means trivial things, tiny, not bothered us trifles. And actually you can percive photographed by Joachim objects in this way: dead insects, withered fruit, plants or pieces of moldy bread pertain to the marginal world, which we prefer not to watch and usually we get rid of it, cleaning dead insects abdomens between windows. On the other hand Froese points attention to the most elementary values controling our existence-the inevitability of processes finally touches all aspects of life.
For me the sight of great baryta base copies (realation with really gives pleasure) in the gallery Dom Fotografii (The House of Photography) in Liptovsky Mikulas had the further meaning. In the teenager age I had a ready plan for life - the entomologist career-and quite big experience already: repeated butterflies breeding, autumn collections of chrysalis, biggish library, including the subscription of professional (and totally hermetic for a teenager) periodic „Polish entomologist magazine”, or finally rapid ability of recognition the caterpillar Arctia caja infected by parasite larvas. The echo of that time is heard till nowadays, although plans weren’t fulfilled.
Photographs from Australia at once woke in me couplings with the book titled:
From insects life which the author is the famous French insects scientist, professor Jean Henri Fabre (1823-1915). The book was published in 1916 in Poland, and its reprint came up in 90’s of the 20th century. The entomologist Fabre had one, big dominance over others researchers of his times- he went out in grounds to get to know insects behaviours and arachnids in situ, not in laboratory. He used to say: „You examine death- I examines life”. And although professor’s attitude is different from that what Froese does (providently realizes his works in studio as in laboratory), however he presents the found, dead insects and revivifing them in photographs.

piątek, 18 stycznia 2008

Welcome to Russia

Na ostatnich zajęciach umówiłem się ze studentami, że na kolejne przygotuję prezentację współczesnej fotografii rosyjskiej - niezwykle ciekawej i niemal całkowicie nieznanej w naszym kraju. Osobiście mam do współczesnej sztuki tego kraju dość ciepły stosunek, w dużej mierze za sprawą osób, które dane mi było spotkać, a szczególnie przez wizytę w Sankt Petersburgu, gdzie poznałem ludzi z kilku galerii i odwiedziłem całkiem sporo pracowni artystów. Zresztą kontakty te pozwoliły mi pomóc w sprowadzeniu do Polski wystaw Mikhaila Dashevskyego (Zatopiony czas. Rosja 1962-1992, Galeria Fotografii PF, Poznań, 12.05-10.06.2007), Dymitra Szubina (Two Projects, Galeria Fotografii PF, Poznań, 21.03-09.04.2006) i Nadieżdy Kuznietcovej (Rzeczy patrzą na nas, Galeria 2piR, Poznań, 08.11-10.12.2005). Choć Rosja to potężny kraj, to jednak współczesna sztuka podzielona jest głównie na dwa duże ośrodki: to oczywiście Moskwa i bliższy mentalnie Europie Sankt Petersburg…

Przeglądając katalogi z pracami fotografów (niezastąpiona pomoc Iriny Tchmyrievej z moskiewskiej MoMy) natrafiłem na prace Ivana Ushkova - artysty związanego z tym drugim ośrodkiem. Ushkov postanowił rozprawić się ze stereotypami konsumpcji i oddziaływaniem mediów na nasze życie w sposób bezkompromisowy, sięgając jednocześnie do pokładów, chwilami dość zagmatwanej, a chwilami prostolinijnej rosyjskiej mentalności. Pierwsza fotografia, która zwróciła moją uwagę, wykonana została w restauracji McDonalds (w „Piterze” naprzeciwko „macków” znajdują się zazwyczaj lokalne konkurencyjnej sieci rosyjskich Fast foodów – Bliny Donalds) i zawiera, podobnie zresztą jak pozostałe prace z cyklu Welcome to Russia, całą masę uszczypliwych odwołań do nastrojów społecznych i atmosfery pewnego marazmu, dobrze znanego z piosenek grupy Leningrad. Wystarczy zresztą przypatrzeć się z fizjonomii postaci na fotografiach, bo w twarzach dostrzec wyraz niezadowolania artysty z dzisiejszej rzeczywistości.
Sam Ushkov wyjaśnia to prosto: „Wciąż próbujemy mówić, jak wspaniale jest tu żyć – najwspanialszy kraj, odnaleziona największa stabilizacja – popatrz na informacje. Ale rozejrzyj się dookoła, popatrz na rzeczywistość i zobacz, jak nasze babcie muszą przetrwać miesiąc za tysiąc rubli”.
Sprawdziłem z ciekawości dzisiejszy kurs według NBP: 1 rubel = 0,1011 zł

Ivan Ushkov, z serii Welcome to Russia (x2)

środa, 16 stycznia 2008

Bagna śmierci

Zespół Rzeźni Miejskiej przy szosie Witkowskiej trwał od roku 1903. Budynki z czerwonej cegły, całkiem atrakcyjne architektonicznie, nowy właściciel pozostawił tuż po przemianach ustrojowych, na pastwę nie tyle losu, co raczej destrukcyjnego działania lumpów i różnej maści penerstwa. Całość rozbierana przez złomiarzy (co wydawało się na rękę właścicielowi) i notorycznie podpalana w 2006 roku ostatecznie runęła, a zaraz potem na teren wjechały maszyny budowlane, by wywieźć gruz. Ostatnim elementem był komin, który przez kilkanaście dni wyglądał jak ostaniec. Dziś teren jest pięknie wyrównany i czeka na inwestycję – w końcu teren blisko centrum miasta (Września to jakieś 25.000 mieszkańców...) to niezła partia dla, dajmy na to marketu. Zresztą swego czasu chodziły słuchy, że ma tu powstać Tesco.
Rzeźnia stała na drodze do szkoły podstawowej nr 3 i była jednym z ważniejszych miejsc, kiedy ze szkoły się wracało, choć najbardziej istotne były „bagna śmierci”. Wiadomo, rzeźnia to cała masa odpadów, w tym płynne. Krew i inne płyny ustrojowe wymieszane z wodą i detergentami jakimś cudem wydostawały się poza teren zakładu i wypełniały przestrzeń pomiędzy garażami a wylęgarnią drobiu, po stronie której ustawiono płot z drucianej siatki (najbardziej popularny krajowy model). Wzdłuż niej rosły bujne, wysokie rośliny o dużych liściach i łodygach przypominających bambus. Taka sceneria musiała budzić wyobraźnię. I budziła, bo każdą okazję wykorzystywało się do pokonania trasy wzdłuż garaży, ale idąc, a właściwie wspinając się po siatce ogrodzeniowej. Kto odpadał w trakcie, lądował w krwistej breji o głębokości kilkunastu centymetrów. Innej drogi nie było. Taki nasz Wietnam...
W latach 80. po dachach rzeźnickich garaży biegały dwa stróżujące psy, jeden w brązowo-czarne, pionowe pasy – wyglądał egzotycznie i kojarzył się z hieną, szczególnie w czasie upalnego lata. Drugi jakoś mniej zapadł w pamięć. Za to żyją wspomnienia mięsnej afery, po której kilku ludzi poszło siedzieć i białych robaków – rzeźnia zaopatrywała wtedy w przynęty większość okolicznych wędkarzy. Rzeźnia, zaraz po Stokbecie, była dla mnie jednym z najciekawszych wrzesińskich poligonów fotograficznych, który eksploatowałem przez wiele miesięcy, aż do jej całkowitej zagłady. Ale zdjęcie byczego (a może krowiego) łba zrobiłem dopiero w 2001 roku z pomocą Piotra ze sklepu z farbami, który vanem przywiózł drabinę po to, by można było wdrapać się na spalony dach. Kilka dni później ktoś zniszczył łeb, całkowicie bezmyślnie.

Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Sedymentacja, Września, 2001

wtorek, 15 stycznia 2008

Września wzywa - nie tylko mieszkańców!

Ten blog bierze udział w konkursie Blog Roku 2007 w kategorii „Kultura”. Jeśli chcesz oddać na niego głos, wyślij SMS o treści E00231 na numer 71222. Koszt SMS, to 1,22 zł brutto. Głosowanie trwa do 29 stycznia. Na głosujących czekają nagrody - Ipody NANO 4GB, a cały dochód z otrzymanych SMS-ów w całości głosowań zostanie przeznaczony na wsparcie Specjalnego Ośrodka Szkolno–Wychowawczego dla dzieci Niewidomych i Słabowidzących w Krakowie.

poniedziałek, 14 stycznia 2008

Piec kaflowy

Pisząc tekst do studenckiego projektu Youth in the country zdałem sobie sprawę z tego, że polska fotografia omija właściwie problemy prowincji. Cokolwiek by to określenie znaczyło, bo jeszcze do niedawna byłem skłonny walczyć o „nieprowincjonalność” Wrześni, pozostawiając termin dla miejscowości znacznie mniejszych, ale ostatnio zacząłem mieć jednak wątpliwości... Prowincjonalizm nie zależy od liczby mieszkańców, nie zależy od bezrobocia, ilości przybytków kultury czy tego, co pija się w knajpach – zależy od mentalności, kompleksów, od tego czym się kierujemy w decyzjach. Tak więc na razie z ocenami wolę być ostrożny.
Po kilku napisanych zdaniach zacząłem w pamięci poszukiwać fotografii rejestrujących prowincjonalną rzeczywistość. Okazało się, że nie ma ich wiele – przynajmniej realizacji głęboko wnikających w problem życia na wsi czy w małych miejscowościach. Na pierwszym miejscu stawiałbym Zapis socjologiczny - humanistyczny cykl Zofii Rydet, dokumentujący w latach 1978-1990 odchodzący obraz polskich wsi, składający się głównie z portretów wykonanych we wnętrzach chłopskich chałup. W estetyce fotoreportażu w latach 70. i 80. codzienność małych miasteczek zapisywał Jerzy Piątek (Smutek prowincji), zaś Andrzej Różycki wykorzystywał ludyczność i elementy wiary chrześcijańskiej do tworzenia kolaży (np. cykl Koszulki Marii Panny, lata 80.). Po estetykę dokumentu sięgnął (od 1999) Wojciech Prażmowski, który w cyklu Biało-czerwono-czarna ukazał zmiany zachodzące na prowincji w czasach przemian politycznych i ekonomicznych. Warto też wspomnieć Powidoki z Polski Witolda Krasswoskiego, który dokonał zapisu takich zjawisk, jak upadające PGR-y czy fenomen disco-polo. I to tyle? Nie do końca...
Początek XXI wieku okazał się inspirujący dla kilku fotografów, bo w 2001 Krzysztof Zieliński pokazał swój cykl Hometown, zrealizowany w niewielkim Wąbrzeźnie, a Andrzej P. Florkowski po 30 latach skopiował fotografie z Kościana, które złożyły się na ubiegłoroczną wystawę w Galerii Fotografii PF w Poznaniu. Powiat wrzesiński jest fotograficznie dokumentowany przez Waldka Śliwczyńskiego, regionalistę i fotografa, szukającego rozsypujących się budowli w dawnych gospodarstwach rolnych. Całość ma zostać pokazana w marcu w muzeum regionalnym we Wrześni. Z tym ostatnim wspólnie budujemy coś na kształt wrzesińskiego albumu. Dlaczego? Po co? Kolejne z pytań, które pozostaną bez racjonalnej, tzn. zrozumiałej odpowiedzi.

Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Sedymentacja, Żerniki, 2005

Mnie od lat interesują wnętrza – zwłaszcza kiedyś prywatne, a więc domy lub biura, gdzie każdy miał swój własny fragment przestrzeni. Lubię szczególnie stare plakaty na ścianach („pornografia” z lat 80., z pism typu „Razem” czy „Żołnierz Polski”, bez śladów depilacji, to absolutny rarytas), stare meble, czy ślady na ścianach po czymś. Taki też jest, rozbierany z roku na rok coraz bardziej, piec kaflowy, sfotografowany w Żernikach – przy każdej wizycie rozdrobniony coraz bardziej, jakby ktoś (na suficie w samym rogu pomieszczenia znajduje się napis stanowiący wizytówkę buszującej tu ekipy - „KOŚCIUSZKI”) chciał go zdemontować do poziomu elementarnych cząstek. W roku 2005 Żerniki składały się z dwóch domów - ten drugi był jeszcze zamieszkały.

Po wykonaniu zdjęcia zadzwoniłem do Tomka, który z pobliskich Podstolic przywiózł składakiem (w typowej foliówce zawieszonej na kierownicy) cztery Tyskie – co się może równać z zimnym browarem wypitym na ruderze niszczejącej obok owczarni? Nawiasem mówiąc owczarni dziś już nie ma, a jak jest z domem, nie wiem.

Heinz Cibulka przed pracą Żerniki, 2005; wystawa Nachbar[in] – The Next Generation, FotoFluss, Wolkersdorf (A), 2007, fot. I. Zjeżdżałka

Stolik kelnerek

Poprzedni post, dyktowany nieco szkocką z Kauflandu, nasunął mi obrazy z nie tak zamierzchłej przeszłości, kiedy przy zbiegu ulic Szkolnej, Witkowskiej, Słowackiego i Warszawskiej (dawniej Lenina) funkcjonował gastronomiczny pawilon, zwany przez wrześnian „trzynastką”. Do dziś nie bardzo wiem skąd ta nazwa się wzięła, choć budzi skojarzenia z trzynastą wypłatą…
Ważniejsze jest to, że wtedy nie było mi dane – z racji młodego wieku - pić alkohol, przynajmniej w miejscach oficjalnych. Oczywiście bywały już pierwsze próby z piwem Lech, zdecydowanie smaczniejszym niż dziś. Zatem z niemałą ciekawością podpatrywałem panów zapijających wódkę oranżadą o zapachu i kolorze landrynek, podawaną w ciemnych butelkach z tym specyficznym zamknięciem na skoblu – zawsze w literatkach o pojemności 100 g. To była połowa lat 80. i do „trzynastki” chodziło się na obiad kupowany za bony pracownicze – zazwyczaj pieczeń rzymska, ozorki w sosie chrzanowym (wielka dziś rzadkość w lokalach), bitki czy klasyczny schabowy z kapustą. Do tego nieodzowna butelka pepsi, zwykle mocno podniszczona, ale występująca w dwóch wersjach: z białym lub kolorowym nadrukiem – dlatego zwykle prosiło się o tę drugą, bardziej wypasioną, choć zawartość była identyczna. A czasem chodziło się tylko na pepsi, bo to jednak wyznaczało pewien status, przynajmniej wśród czternastolatków, albo łykało się pospiesznie w czasie, gdy panie z kuchni ładowały obiad „na wynos” do trzyczęściowej menażki.
Po lewej, zaraz przy wejściu do „trzynastki” było ważne miejsce – tzw. stolik kelnerek, przy którym dyżurowała kobieca obsługa lokalu. Tam panie piły kawę, podliczały rachunki i paliły papierosy. Z „trzynastki” w 2002 (bodajże) zrobiono sklep meblowy, a ostatnio chodzą słuchy, że znów ktoś ma przejąć obiekt i zrobić w nim lokal gastronomiczny. Jeśli nawet tak się stanie, to bardzo wątpię, by ozorki wróciły…

Ireneusz Zjeżdżałka, Września, 2002

Dosłownie kilka dni przed wyprowadzeniem lokalu udało mi się dostać do środka i wykonać kilka fotografii wnętrza, w tym „stolik kelnerek”, który zrobił pozytywne wrażanie na redakcji amerykańskiego pisma „B&W”, kierowanego do kolekcjonerów fotografii – fotografia została opublikowana numerze 44/2006 magazynu obok fotografii wykonanej w Gozdowie.

sobota, 12 stycznia 2008

Distilled, natured and blended in Scotland

Po napisaniu dwóch tekstów o fotografii (Eros/Thanatos – dualizm ludzkiej natury i tekst do międzynarodowego projektu Youth in the country), towarzystwo Laurence Scoot (distilled, natured and blended in Scotland) sprowokowało myśli natury ogólnej. Nieco bałaganiarskie, ale trudno.
Fotografia to ponoć komunikat wizualny, jednak nie zawsze obraz jest wystarczająco zrozumiały dla widza, który dopiero zaczyna z nim obcować, i który nie do końca jest świadom pewnych uwikłań, w jakie fotografia może wpadać. Często brak podstawowej znajomości historii fotografii, okresu w którym powstała, czy sfery kultury wizualnej w ogóle, niweczy trud podjęty na dotarcie do galerii, wyasygnowanie środków finansowych na zakup albumu czy choćby poświecenia czasu na szukanie obrazków w necie. Zazwyczaj widz posiłkuje się prostymi stwierdzeniami: to mi się podoba, a to nie. Pół biedy. Gorzej ja zaczyna ślepo bronić czegoś, czego sam nie rozumie, rzucając kawałki w stylu „o gustach się nie dyskutuje”. Nawiasem mówiąc: skąd zatem dziesiątki kolorowych pism, gdzie rubryki towarzyskie pękają od zdjęć mody i ocen tego, co ktoś miał na sobie, co powiedział, z kim był, albo czym od niego jechało. „Gala”, „Życie na gorąco” (uffff jak gorąco), „Pani”, „Pary”... O gustach się dyskutuje. I to jak cholera...
Publiczność (na szczęście nie każda i nie w całości) często bywa bezradna. W czasach, gdy edukacja kulturalna w szkołach przybrała skarłowaciałą formę, a ośrodki kultury (zwłaszcza w małych aglomeracjach) wypełniają plan, który polega tylko na tym, że „ma się dziać”, trudno obwiniać widza. W końcu ktoś za niego decyduje o kształcie dostępnych działań. Z jednej strony skazany jest na bezmyślne łykanie wszystkiego, co zostanie mu podane bez wskazania alternatywy, z drugiej zaś w momencie zagubienia poddaje się na całej linii.
Co robić? Nie poddawać się, szukać i drążyć. Może nie jest to odkrywcze stwierdzenie, ale innej drogi jakoś nie widzę. W przypadku np. wystaw mało kto niestety wpada na genialny pomył posiłkowania się, choćby katalogiem (jeśli takowy istnieje), w którym tzw. krytycy próbują wyjaśnić, co stanowi wartość opisywanych prac. Bywa że taki tekst sam w sobie jest całkowicie niestrawny, napisany hermetycznym, naukowym językiem, z całą masą przypisów i odnośników, bez znajomości który widz pozostaje nadal bezradny, albo coraz bardziej zniechęcony. Często widz zaczyna wtedy odczuwać spory dyskomfort, w końcu uwidoczniła się kolejna jego ułomność. Zakładając jednak, że krytyk używa czytelnego języka, sięgnięcie po jego tekst okazuje się zazwyczaj zbawienne i zmienia często punkt widzenia widza. Nagle okazać się może, że kwestie gustu zepchnięte zostają na margines, a fotografia, przed którą akurat stoimy, zyskuje zupełnie nowe znaczenie. A po jakimś czasie (i lekturze kolejnych tekstów) zaczynamy powoli odnajdywać konotacje z innymi pracami, czy wręcz wartościować pewnych twórców. Stąd już krok do przyjemności w obcowaniu z fotografią...

W roku chyba 2000, w trakcie wystawy jaką otworzyliśmy wraz z Waldkiem Śliwczyńskim w Gnieźnie w MOK, pewien mężczyzna bardzo chciał nas zagadnąć, ale nie wiedział jak to zrobić. Gdy wreszcie się odważył padło pytanie: „A gdzie można kupić takie ramki?”.

czwartek, 10 stycznia 2008

Pozdrowienia z bocznego toru

Dzień po opublikowaniu poprzedniego postu otrzymałem fotografię i list od Sławoja Dubiela.


„popatrzyłem na twój wagon
i pomyślałem o swoim wagonie
jest on podobny do twojego (może to ten sam?) tyle że stoi w innym miejscu
twój powiązany jest latarniami, mój kominami
pozdrowienia z bocznego toru”


Fotografia powstała w Wałbrzychu - dziękuję za nią

Sławoj Dubiel, Wałbrzych

wtorek, 8 stycznia 2008

Wagon 535 9183-1

W 2001 roku na bocznicy stacji kolejowej we Wrześni sfotografowałem wagon towarowy. Zdjęcie powstało nie dlatego, że jestem jakims wielkim miłośnikiem kolei – sprawił to bardziej układ węglarki, którą ktoś pozostawił w niemal doskonałej równowadze pomiędzy dwoma lampami. Jedyne co trzeba było zrobić, to znaleźć się w tym miejscu i czasie, by wykonać fotografię…
A dziś przypadkiem natrafiłem w interencie na instrukcję oznaczeń wagonów kolejowych, w przypadku towarowych określaja je „Przepisy o wzajemnym użytkowaniu wagonów towarowych w komunikacji międzynarodowej” - RIV (Regolameto Internazionale Veicoli), zaś w naszym kraju określa to instrukcja Mw-37b „O znakowaniu i numeracji wagonów osobowych”. Według instrukcji każdy wagon towarowy posiada 12-cyfrowy numer i oznaczenie literowe, które określają parametry techniczne, a także inne oznaczenia ułatwiające eksploatację.

Rozszyfrowałem zatem „mój” wagon:
31
Tor normalny, ruch międzynarodowy w systemie RIV i MC, wagon posiadający 4 lub więcej osi

51
oznacza przewoźnika - tutaj Polskie Koleje Państwowe (PKP)
535 9183-1
Trzecia, trzycyfrowa grupa oznacza typ wagonu oraz jego parametry techniczne – cyfra 5 oznacza tu wagon odkryty normalnej budowy (E), 35 to ładowność, cyfry dalsze stanowią numer seryjny wagonu (stosowane od 0000 do 9999), a ostatnia to cyfra samokontroli, którą stosuje się do sprawdzania prawidłowości zapisanego numeru
Eaos
E - wagon odkryty o konstrukcji normalnej; a - wagon 4-osiowy; o - wagon nieprzystosowany do wyładunku na wywrotnicach czołowych; s - wagon dostosowany do poruszania się z prędkością 100 km/h


Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Mały atlas mojego miasta, Września, 2001

niedziela, 6 stycznia 2008

Sarnice

Nowy rok skłonił wiele osób, szczególnie zaś recenzentów i krytyków, do robienia swoistego podsumowania roku 2007. Pojawiają się zatem coraz to nowe rankingi, ankiety i głosowania, pojawiają się ‑ „twórcy roku”, „wydarzenia roku” itd. Zatem ja robić tego nie będę.
Jedna z rzeczy z 2007 utkwiła mi w głowie na tyle silnie, by teraz je przywołać - mianowicie dyskusja w mediach na temat pomników dawnego systemu...
Większość głosów była zgodna - zdeptać wszystko to, co pozostało po tamtych czasach i tamtej rzeczywistości, a najlepiej zastąpić to od razu godnymi znakami naszych czasów. I w zasadzie można byłoby zrozumieć chęć odcięcia się od starego systemu politycznego... Tylko czy wymazanie z publicznej sfery symboliki tamtych czasów rzeczywiście zmieni naszą mentalność? Czy przez to uwolnimy się od traumy zniewolenia, która ponoć wciąż jest winna naszej sytuacji - dziś głównie ekonomicznej, bo to brak kasy powoduje narzekanie na tą „cholerną komunę” - po kilkunastu latach wolnorynkowej demokracji wciąż doszukujemy się tych samych przyczyn złego stanu rzeczy...
Punktem zapalnym okazał się być w 2007 roku pomnik Polsko-Radzieckiego Braterstwa Broni w Warszawie, zwany też pomnikiem „czterech śpiących”. Już w 1992 roku autor pomnika Stefan Mamot, musiał bronić go po raz pierwszy: „Na moim projekcie nie było gwiazd pięcioramiennych. Na hełmach były dyskretne zarysy orzełka z koroną (...). Przedstawiony tam żołnierz (...) osłania się całym ciałem, rękami i całą postawą - to jest obrona, zwycięstwo” (Ponowne zakusy na pomnik czterech śpiących, warszawskie wydanie „Gazety Wyborczej”, 10.01.2007). Piętnaście lat później radni PiS postanowili ponownie walczyć w „zafałszowaną” historią: „To przecież hańba dla żołnierzy polskich tak stać w towarzystwie przedstawicieli wojsk okupacyjnych. Skończmy z udawaniem przyjaźni polsko-radzieckiej” (ten sam artykuł), popierając w ten sposób ideę budowy na miejscu pomnika przystanku tramwajowego - więc w tym przypadku nie chodziło o zdeptanie, a raczej rozjechanie bimbą symbolu pewnego fragmentu z najtragiczniejszych wydarzeń w historii ludzkości, II wojny światowej.
Osobiście nie oceniam historii, nie określam tego, co jest godne zachowania, a co popaść powinno w niebyt. Wiem za to, a raczej czuję, że historia nigdy nie jest jednoznaczna - często rzekome zwycięstwa okazywały się być w rzeczywistości militarnymi porażkami, choć podobno dowodziły męstwa. Pomniki byłego systemu (jak i architektura, zakłady przemysłowe czy szkoły-pomniki tysiąclecia) odbieram jako elementy zaświadczające jednak o naszej tożsamości - końcu kilkadziesiąt lat wpływów ZSRR to fakt. Czy można go po prostu wymazać i dlaczego to robić? Kim zatem byli polscy żołnierze, którzy walczyli wraz z Armią Czerwoną? Nie sądzę, by robili to z myślą o kolejnych kilkudziesięciu latach zniewolenia...

W Sarnicach niedaleko Miłosławia stoi nieduży pomnik ku czci trójki spadochroniarzy radzieckich, zrzuconych na tyłach wroga w celu rozpoznania. Byli ponoć stosunkowo słabo wyszkoleni, co może być prawdą, bo szybko wpadli w zasadzkę wojsk niemieckich i nie mając wyjścia rozerwali się granatami. Nie jest to pomnik wybitny, ale lubię go ze względu na przejmującą historię, ale też przez niezwykłą stylistykę, nawiązująca do słynnych wizerunków Marska, Engelsa, Lenina i Stalina, tak charakterystyczną i jednoznacznie kojarzoną z socrealizmem, a tu przypisana trójce zwiadowców. Pomnik położony jest na odludziu, przy szosie do Czeszewa i to, być może, pomogło mu przetrwać do dziś.


Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Sedymentacja, Sarnice, 2002