sobota, 12 stycznia 2008

Distilled, natured and blended in Scotland

Po napisaniu dwóch tekstów o fotografii (Eros/Thanatos – dualizm ludzkiej natury i tekst do międzynarodowego projektu Youth in the country), towarzystwo Laurence Scoot (distilled, natured and blended in Scotland) sprowokowało myśli natury ogólnej. Nieco bałaganiarskie, ale trudno.
Fotografia to ponoć komunikat wizualny, jednak nie zawsze obraz jest wystarczająco zrozumiały dla widza, który dopiero zaczyna z nim obcować, i który nie do końca jest świadom pewnych uwikłań, w jakie fotografia może wpadać. Często brak podstawowej znajomości historii fotografii, okresu w którym powstała, czy sfery kultury wizualnej w ogóle, niweczy trud podjęty na dotarcie do galerii, wyasygnowanie środków finansowych na zakup albumu czy choćby poświecenia czasu na szukanie obrazków w necie. Zazwyczaj widz posiłkuje się prostymi stwierdzeniami: to mi się podoba, a to nie. Pół biedy. Gorzej ja zaczyna ślepo bronić czegoś, czego sam nie rozumie, rzucając kawałki w stylu „o gustach się nie dyskutuje”. Nawiasem mówiąc: skąd zatem dziesiątki kolorowych pism, gdzie rubryki towarzyskie pękają od zdjęć mody i ocen tego, co ktoś miał na sobie, co powiedział, z kim był, albo czym od niego jechało. „Gala”, „Życie na gorąco” (uffff jak gorąco), „Pani”, „Pary”... O gustach się dyskutuje. I to jak cholera...
Publiczność (na szczęście nie każda i nie w całości) często bywa bezradna. W czasach, gdy edukacja kulturalna w szkołach przybrała skarłowaciałą formę, a ośrodki kultury (zwłaszcza w małych aglomeracjach) wypełniają plan, który polega tylko na tym, że „ma się dziać”, trudno obwiniać widza. W końcu ktoś za niego decyduje o kształcie dostępnych działań. Z jednej strony skazany jest na bezmyślne łykanie wszystkiego, co zostanie mu podane bez wskazania alternatywy, z drugiej zaś w momencie zagubienia poddaje się na całej linii.
Co robić? Nie poddawać się, szukać i drążyć. Może nie jest to odkrywcze stwierdzenie, ale innej drogi jakoś nie widzę. W przypadku np. wystaw mało kto niestety wpada na genialny pomył posiłkowania się, choćby katalogiem (jeśli takowy istnieje), w którym tzw. krytycy próbują wyjaśnić, co stanowi wartość opisywanych prac. Bywa że taki tekst sam w sobie jest całkowicie niestrawny, napisany hermetycznym, naukowym językiem, z całą masą przypisów i odnośników, bez znajomości który widz pozostaje nadal bezradny, albo coraz bardziej zniechęcony. Często widz zaczyna wtedy odczuwać spory dyskomfort, w końcu uwidoczniła się kolejna jego ułomność. Zakładając jednak, że krytyk używa czytelnego języka, sięgnięcie po jego tekst okazuje się zazwyczaj zbawienne i zmienia często punkt widzenia widza. Nagle okazać się może, że kwestie gustu zepchnięte zostają na margines, a fotografia, przed którą akurat stoimy, zyskuje zupełnie nowe znaczenie. A po jakimś czasie (i lekturze kolejnych tekstów) zaczynamy powoli odnajdywać konotacje z innymi pracami, czy wręcz wartościować pewnych twórców. Stąd już krok do przyjemności w obcowaniu z fotografią...

W roku chyba 2000, w trakcie wystawy jaką otworzyliśmy wraz z Waldkiem Śliwczyńskim w Gnieźnie w MOK, pewien mężczyzna bardzo chciał nas zagadnąć, ale nie wiedział jak to zrobić. Gdy wreszcie się odważył padło pytanie: „A gdzie można kupić takie ramki?”.

Brak komentarzy: