Czas najwyraźniej ominął także kwestię wiary – kościół nie został tu nigdy dokończony. Postawiono co prawda mury z czerwonej cegły, a nawet przywieziono betonowego Chrystusa, który teraz leży w wysokiej trawie, obok południowej ściany „kościoła”. Życiem tętni za to mała knajpa na skrzyżowaniu – wewnątrz jest coś w rodzaju małej sceny (czyżby kiedyś miały tu miejsce występy?), a w barze sprzedawane jest piwo z kija i butelkowe, w „bączkach”, takich małych pękatych flaszkach, jak kiedyś np. Special. Bączki mają tę zaletę, że zanim płyn zdąży się ogrzać, to już go nie ma. Poza tym zawsze można wypić osiem czy dziesięć piw – a to brzmi zdecydowanie lepiej niż pięć razy zeropięć litra.
Ireneusz Zjeżdżałka, Mikuszewo, 2001
W 2001 zrobiłem tu dwie fotografie w starej, na pierwszy rzut oka całkowicie opuszczonej chacie, do której przylegały dwa budynki gospodarcze. W rzeczywistości opuszczona była w 90 procentach. Wraz z Benkiem, ówczesnym szefem polsko-niemieckiego domu spotkań w Mikuszewie, wybraliśmy się sprawdzić stan zdrowia właściciela. Wcześniej bowiem ktoś przyniósł informację, że mieszka tam samotny mężczyzna, którego od wielu dni we wsi nie widziano. Zakupiliśmy zatem chleb, jakiś sok, grejpfruta i kilka cytryn. Staliśmy z tymi cytrynami przed chatą dobrych kilka minut i nic. Po czwartej próbie nawiązania kontaktu otworzyło się okno, ale nie chaty, tylko połączonej z nią stodoły - wejście do domu prowadziło właśnie przez zabudowania gospodarcze. Człowiek miał co prawda prąd i telefon (w razie nagłego wypadku), do tego stary czarno-biały telewizor (nie wiem czy działający), za to zajmował tylko jedną izbę bez bieżącej wody – przerobioną odpowiednio kuchnię. Z rzeczy przyniesionych przez nas przyjął tylko chleb. Reszta wydała mu się obca, szczególnie grejpfrut i sok w kartonie: „Do picia to ja mam Panie wodę, o tu, w wiadrze”. Pokazał nam koszmarnie opuchniętą prawą nogę – gdzieś na wysokości koski zaczynała się bulwa sięgająca do kolana. Dzwonił z tego telefonu (w razie nagłego wypadku), ale bez skutku, bo ośrodek zdrowia kazał mu się doczłapać o własnych siłach. A tych wystarczało ledwo na to, by zwlec się z łóżka-legowiska, rozkopanego pod własnoręcznie namalowaną makatką z czerwonym kapturkiem. Całość w szarych odcieniach. Na drugi dzień samochód z domu spotkań odstawił właściciela podupadłego gospodarstwa do ośrodka zdrowia, gdzie został od razu zatrzymany i skierowany dalej. Nie trudno było wywnioskować, że coś nie gra z tą nogą...
Ireneusz Zjeżdżałka, Mikuszewo, 2001
Dziś przejeżdżałem obok tej samej chaty. Jest całkiem pusta, ma powybijane szyby w oknach i nieco zdewastowane wnętrze – nie cierpię ludzi, którzy bezmyślnie niszczą opuszczone budynki. Na oknie wciąż jeszcze stoją sztuczne tulipany i buteleczki po lekarstwach. Teraz będę szukać wolnego czasu, by wrócić do tego domu po kolejną fotografię, po kolejny fragment historii. Trochę też już mojej.
1 komentarz:
Miejmy nadzieję,że nogę tego Pana udało się uratować.Na ulicy Gnieźnieńskiej, na wysokości bodajże świetlicy dla dzieci,stała kiedyś stara waląca się chata.Buszowaliśmy po tym terenie czasami,wracając ze szkoły z kumplami.Nie niszczyliśmy jednak niczego,a tylko zaspakajaliśmy gówniarską ciekawość.Pewnego razu z chaty wylazł Dziad,który wystraszył nas raz na zawsze.Dziś jest tam już tylko pole.Jeśli chodzi o szabrujących ludzi to "ruskie radary" za Sokołowem na drugi dzień gdy wojska radzieckie wyjechały,zostały przez "naszych" pozbawione wszystkiego co cenne i wartościowe, włącznie z bramą.Następnie lokalna młodzież delikatnie mówiąc rozpierdoliła całą bazę w trzy pizdy...taaak..Polak potrafi!
Prześlij komentarz